Chyba
nie ma takiego blogera książkowego, który na jakimś etapie swej działalności
nie rozmyślał o podjęciu współpracy. Co rusz widuje się na grupach blogerów
książkowych pytania o e-mail kontaktowy do danego wydawnictwa, czy o warunki,
jakie trzeba spełnić, aby dostać od nich egzemplarz recenzencki. I zawsze
wspomina się o tej sferze w samych superlatywach. Darmowe egzemplarze
interesujących nas książek, możliwość zostania wybranym do udziału w specjalnym
projekcie organizowanym przez wydawnictwo czy też łatwiejszy dostęp do autorów,
kiedy zapragnie się przeprowadzić wywiad. Brzmi pięknie, prawda? A co byście
powiedzieli, gdybyśmy przedstawiły wam współpracę recenzencką w zupełnie innym
świetle? Tym zdecydowanie mroczniejszym świetle...
Brak
odpowiedzi na zapytanie o współpracę recenzencką
Dobrze
wiemy, że liczba blogerów pragnących nawiązać współpracę z popularnymi
wydawnictwami rośnie z dnia na dzień. Trzeba być prawdziwym ignorantem, aby
tego nie zauważyć. Dlatego staramy się, by nasze „CV” było atrakcyjne i
pozbawione błędów, coby wyróżnić się na tle pozostałych. Kiedy jednak nie
otrzymuje się wiadomości zwrotnej... boli.
Zdajemy
sobie sprawę, że wydawnictwa dostają takich maili od groma. Raz czy dwa
widziałyśmy relacje niektórych z nich, gdzie ukazywano zapchaną skrzynkę tuż
przed rozpoczęciem pracy. Tyle że nie każde podchodzi do tego z taką
starannością. Nasze wiadomości zostają nienaruszone (lub odczytane i
porzucane), bez żadnego słowa wyjaśnienia. Macie pakiet blogerów książkowych i
nie zamierzacie poszerzać ich szeregów? Pomyślcie o wprowadzeniu czegoś w
rodzaju automatycznej odpowiedzi. Po wysłaniu maila z zapytaniem o współpracę,
dostaniemy wiadomość zwrotną z informacją, że aktualnie jest to niemożliwe, bo
nikogo nie poszukujecie. Wtedy potencjalny współpracownik wie na czym stoi.
Taka mała rzecz, a pozwala zapobiec nerwówce obu stronom.
Musimy
się przyznać, że zrobiłyśmy kiedyś mały blogowy eksperyment, którego efektami
chętnie się podzielimy, aby nie wyjść na osoby, które po prostu dużo gadają.
Stworzyłyśmy bloga, gdzie podszywałyśmy się pod nastolatki tworzące krótkie
recenzje, w większości pozytywne, z wieloma błędami. Nie był to projekt krótki,
trwał kilka miesięcy. W ciągu tego czasu tylko jedno wydawnictwo stworzyło
długiego e-maila zwrotnego, w którym kulturalnie odmówiło współpracy, motywując
to tym, że przed naszymi nastoletnimi recenzentkami jeszcze długa droga,
ponieważ popełniają mnóstwo błędów. Później wysłałyśmy temu wydawnictwu
poprawione recenzje, ale już się oczywiście nie odezwali. To i tak cud, że
odpisali nam za pierwszym razem, bo reszta oczywiście nawet o tym nie
pomyślała. Dobrze, było takie jedno, ale o nim nieco niżej...
Ilość
kontra jakość – co wybiorą wydawnictwa?
Ilość
a jakość – chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, co bardziej interesuje niektóre
wydawnictwa. Wystarczy zagłębić się w blogosferę, aby pojąć to w mgnieniu oka.
Jeżeli blog ma spory ruch, gadżet „Obserwatorzy” pęka w szwach, a pod
publikacjami widnieje po kilkadziesiąt komentarzy, od razu węszy się tutaj
niezły interes. Gorzej jednak, kiedy taki blog nic sobą nie reprezentuje.
Totalnie nie rozumiemy, jak można nawiązywać współpracę z kimś, kto opiera
swoje recenzje jedynie na kilku krótkich zdaniach, gdzie pozostała część to po prostu opis książki. Możecie uznać, że
mamy o to ból tyłka i zachęcicie do zakupu pewnej maści, ale w tym momencie
robi nam się żal tych mniej znanych blogów. Publikujący tam ludzie wkładają wiele
serca w to, aby całość była interesująca oraz schludna. Tylko co z tego, kiedy
próbują nawiązać współpracę recenzencką i ten element jak najbardziej odpowiada
wydawnictwu, a gdy ci dostrzegają słabą popularność bloga, z miejsca się
wycofują? Marketing marketingiem, ale bez przesady! Kochane wydawnictwa,
przestańcie patrzeć jedynie na cyferki. Zainteresujcie się też poziomem tekstu!
W
tym miejscu pochwalimy się kolejnym eksperymentem, który kiedyś popełniłyśmy na
naszym fejkowym blogu. Pewne znane wydawnictwo (którego nazwy nie zdradzimy, choć
możemy podpowiedzieć, że specjalizuje się w wydawaniu literatury młodzieżowej)
odpisało nam, że chętnie podejmie się z nami współpracy. Podejrzewamy, że nawet
nie przeczytali tych wysoce ambitnych recenzji, ponieważ bardziej skupili się
na sztucznie nabijanych przez nas wyświetleniach oraz komentarzach. Zwrotna
wiadomość zawierała stwierdzenie, że oczywiście chętnie nawiążą z nami
współpracę, a poniżej znalazła się prośba o określenie, ilu mamy obserwatorów
na blogu, lajków na fanpage’u, a także na Instagramie. Jako że nie zajmowałyśmy
się niczym poza stroną docelową, nasza stała współpraca spełzła na niczym. Nie
dostałyśmy już zwrotnej wiadomości. Widocznie wydawnictwo się rozmyśliło, bo
nie byłyśmy wystarczająco popularne. Jak myślicie, chodziło tutaj o jakość czy
może o ilość? Chyba odpowiedź jest jednoznaczna.
Dla
wielu wydawnictw najważniejsza jest reklama, a przede wszystkim pozytywne
recenzje. Ludzie zajmujący się promocją czasami zapominają, że bycie
recenzentem nie polega wyłącznie na słodzeniu, a raczej na stworzeniu szczerej
opinii. Tym samym nie rozumiemy, dlaczego wielu blogerów boi się wyrażać swoje
prawdziwe odczucia wobec lektury. Wydawnictwo was nie zje, chociaż...
Zdarzyło
wam się napisanie negatywnej recenzji książki, którą otrzymaliście w ramach
współpracy, gdzie po podzieleniu się linkiem, wydawnictwo nagle przestało
zauważać wasze maile? Albo – co gorsza – nakazało usunięcie tej opinii w trybie
natychmiastowym? Nas ten problem akurat nie dotyczył (odpukać), ale znamy
blogerów, którzy zmierzyli się z takim rodzajem chamstwa. Nie będziemy kłamać –
takie wydawnictwa są u nas z góry skreślane. Rozumiemy jeszcze to, kiedy
recenzent się zagalopuje i zacznie sypać bluzgami. Wtedy same chętnie
przełożyłybyśmy takiego przez kolano i wybatożyły pokrzywami. Gorzej jednak,
kiedy nakazują zrobić coś takiego komuś, kto przedstawiając wszelkie minusy,
argumentuje swoją wypowiedź. Drogie wydawnictwa – zrozumcie, że nie zawsze
wydajecie cud, miód, perełki, do których będziemy się modlić. Zdarza wam się
wypuszczać na rynek potworki, także przestańcie strzelać fochami i
zaakceptujcie krytykę. A jak nie, wracajcie do kąta i przemyślcie swoje
niedojrzałe zachowanie. Oczekujecie szacunku dla wysiłku, jaki wkładacie w
wydanie książki? Odwdzięczcie się tym samym blogerowi, który wam go okazuje,
wystawiając prawdziwą, szczerą opinię, a nie sztuczną, przepełnioną fałszem
rekomendację.
Traktowanie
blogera jako taniej siły roboczej, czyli narzucanie mu ogromną ilość obowiązków
za jedną książkę
Opublikuj
recenzję tu, tu i tu. Wstaw tysiąc zdjęć na Instagrama i Facebooka z takim i
takim hasztagiem (a w sumie to spamuj nimi wszędzie, bo dlaczego nie).
Generalnie reklamuj, ile wlezie, a w prezencie damy ci darmowy egzemplarz
książki, który normalnie kosztuje od 30 do 50 złotych. Czyli… można uznać, że
dokładnie tyle kosztuje również twój długotrwały trud związany z marketingiem.
Czy domyślasz się już, ile biorą za taką reklamę firmy specjalizujące się w
promocji wszelakich produktów? A myślałeś kiedyś nad tym, ile poświęcasz czasu
na przeczytanie książki, napisanie recenzji, zapraszanie innych blogerów do
siebie, aby wyrazili w komentarzu własną opinię, zrobienie zdjęć i
opublikowanie ich wraz z opisem na różnych portalach? Uwierzcie nam, więcej
zarabiają sprzątaczki, które dorywczo latają na miotle dwa lub trzy dni w
tygodniu. Nie chodzi tu oczywiście o sam fakt istnienia jakichkolwiek wymagań,
jakie narzucają nam wydawnictwa, bo wiadomo, coś musimy jednak dla nich za ten
egzemplarz recenzencki zrobić, ale jednak tych obowiązków pochłaniających dużo
naszego cennego czasu, jest niekiedy aż za dużo. Wiecie jak to się nazywa?
Wykorzystywanie.
Warto
jeszcze zauważyć to, że prócz nakłaniania do wielkiego spamowania na portalach
społecznościowych, udostępniania recenzji i wystawiania ocen w księgarniach
internetowych, pojawia się jeszcze takie pojęcie jak „masz na to dwa tygodnie”.
Czy to aby nie jest przegięcie? Narzucacie tyle wymagań, a dokładacie jeszcze
coś takiego? Jasne, w tym czasie opublikowana recenzja jest blisko daty
premiery książki, ale zrozumcie też to, że niekiedy możemy nie wyrabiać. Już
nie wspominamy o tych blogerach, którzy sami sobie są winni, bo nazbierali
egzemplarzy recenzenckich i nie wiedzą, w co pierwsze ręce włożyć
(podpowiedziałybyśmy, ale kultura osobista nam tego zabrania), lecz o tych, co
– oprócz blogowania – mają jeszcze multum obowiązków poza książkową sferą.
Fakt, niektóre wydawnictwa idą nam na rękę, bo jeszcze nie utracili
człowieczeństwa, ale zdarzają się takie bezduszne, gdzie potrafią dosadnie
napisać, że taki termin był wcześniej zakładany i nie ma odwrotu. Dobrze, w
takim razie… zapłaćcie. Przecierajcie oczy do woli, ale jeżeli ktoś stawia
takie wymagania i nie umie zachować się jak człowiek, niech przekształci tę
małą przysługę w biznes. Bloger książkowy odwali kawał roboty, wydawnictwo
zapłaci mu za to. Skoro czas to pieniądz, niech idzie to w obie strony. Brzmi
sprawiedliwie?
Promowanie
vlogerów, zapominając o blogerach
Żyjemy
w takich czasach, gdzie tradycyjne blogi odchodzą do lamusa, a w ich miejsce
wskakują kanały na YouTube. Jakby nie patrzeć, przy aktywnym trybie życia
łatwiej jest czegoś wysłuchać, niżeli przeczytać. Tyle że zdarzają się jednak
tacy przedstawiciele tej grupy, którzy opierają swoją sławę na wychwalaniu pod
niebiosa każdej książki, jaka wpadnie w ich ręce. Co rusz napotykamy na takich,
co jeszcze ANI RAZU nie wypowiedzieli się negatywnie na temat danej powieści.
Tworzą pieśni pochwalne, niemal wyznając nowe bóstwa. A wtedy na scenę, niczym
ta pani z serii memów, wkraczają wydawnictwa zachwycone taką formą promocji. I
zaczyna się dzikie szaleństwo! Nie mamy im za złe tego, że pragną zostać
rozpoznawalni. Spójrzmy prawdzie w oczy – każdy tego chce. Przecież to my –
blogerzy czy vlogerzy – pomagamy wielbicielom książek zdecydować, czy warto dać
jakiejś powieści szansę, czy posłać ją w diabły. Brzydko to zabrzmi, ale
jesteśmy niczym wyrocznia wskazująca drogę zagubionym duszom. Szkoda tylko, że
wydawnictwa często skupiają się na promowaniu filmów, niżeli wpisów. To
vlogerzy świecą triumfy, a blogerzy stoją w ich cieniu.
Przykład?
Pewne wydawnictwo wypuściło ostatnio zakładki z twarzami vlogerów książkowych,
z którymi współpracują. Nie wiem jak wy, ale nam nie zależy na czytaniu
powieści w towarzystwie czyjejś twarzy (można odnieść wrażenie, że te oczy
śledzą każdy twój ruch!), tym bardziej, że nie są to nie wiadomo jakie sławy.
Może zamiast tego warto byłoby zainwestować w ładne zakładki z wzorami
odpowiadającymi czytelniczym upodobaniom? Takie na pewno bardziej by się
przyjęły. Zresztą od nadmiaru tych samych twarzy (Facebook, YouTube, propozycje
recenzenckie) mogą pojawić się koszmary… Razem apelujemy: mniej reklamy
vlogerów, więcej wartościowych książek!
A
może Wy coś dorzucicie do tej listy? Czekamy na wasze komentarze!
Mnie aż boli, jak widzę niektóre "recenzje". Kilka zdań opisu fabuły, który nieraz zdradza stanowczo za wiele...
OdpowiedzUsuńTakich pseudo recenzji jest mnóstwo, staram się jak mogę na nie nie trafiać. ;) Choć sama nie trzymam się sztywno szablonu recenzji, bardziej jest to spisywanie wrażeń czytelniczych na gorąco po spotkaniu z książką, to jednak szczególną wagę przywiązuję do tego, aby nie zdradzać fabuły, nie psuć smaku przygody czytelniczej innym.
UsuńZmienia się styl promowania, różna narzędzia i instrumenty uwzględnia się w kampaniach, również i mnie niektóre z nich nie do końca przekonują, ale skoro to działa, niektóre wydawnictwa dalej tak będą postępować. A co do współpracy, przyznam, że mam szczęście, choć oczywiście mam swoich szczególnych ulubieńców.
OdpowiedzUsuńCzasem czytuję blogi recenzenckie i przyznam, że włos mi się jeży na głowie. Zastanawiam się, czy wydawca nie płonie ze wstydu, gdy widzi, jakiego gniota sfabrykowała blogerka w zamian za darmową książkę. Bo mnie razu odechciewa się do polecanej pozycji zaglądać.
OdpowiedzUsuńCóż, nie mam tego problemu, że wydawnictwa walą drzwiami i oknami zabijając się o moje recenzje :) Niemniej mam kilka egzemplarzy recenzenckich na swojej półce i nie mam żadnych związanych z tym negatywnych doświadczeń. A że w przypadku książki, którą teraz czytam wydawnictwo poprosiło o recenzję na blogu, Lubimy Czytać i dwa zdjęcia na Instagramie? Cóż, dla mnie to sprawiedliwa wymiana. Nic mnie tez nie boli dopisanie dodatkowego hasztagu. Nie wiem, nigdy nie myślałam o tym w kategoriach problemu...
OdpowiedzUsuńCo do wymagań, chodziło nam bardziej o to, że zdarzają się wydawnictwa, gdzie masz naprawdę multum rzeczy do spełnienia, aby móc z nimi współpracować. Fakt, dodanie recenzji na blogu, LC i paru zdjęć na Instagramie to niewiele, ale gdyby tak dołożyć do tego wstawienie opinii w jeszcze kilku miejscach (portale literackie podobne do Lubimy Czytać, księgarnie internetowe), trąbienie o książce na fanpage - robi się już nadmiar obowiązków, czyż nie?
UsuńSuper napisany post , praca recenzenta tez nigdy nie jest i nie byla łatwa i to nie sa tylko darmowe ksiazki
OdpowiedzUsuńPost, który mimo że temat wałkowany od lat i tak chciało się czytać, solidnie napisany:)
OdpowiedzUsuńMnie najbardziej ostatnio przeszkadza krótki termin, i to nie dlatego, że mam półkę recenzenckich, nigdy nie miałam. Pewnie dlatego omijam propozycje spod znaku "masz dwa tygodnie" ;)
Batożenie pokrzywami mi się strasznie spodobało xd
Wszystko ma swoje dobre i słabe strony. Ja już zdążyłam się przyzwyczaić i jestem teraz nieco rozsądniejsza w kwestii współprac niż ten powiedzmy rok temu ;)
OdpowiedzUsuńZgadzam się z twoim wpisem w 100 % nienawidzę jak wydawnictwa narzucają mi sztywne reguły co do publikacji oraz do tego jak ta recenzja ma wyglądać. Od razu mówię im po prostu NIE.
OdpowiedzUsuńTo wpis nie jednej, a dwóch osób, ale cieszymy się, że się z nami zgadzasz ;)
UsuńMnie właśnie to, jak teraz rosną wymagania wobec recenzentów zniechęca mocno do współprac recenzenckich. Wolę sama znaleźć książkę (niech żyją biblioteki!) i napisać o niej tyle, ile uważam za stosowne, niż być normalnie jakąś darmową siłą roboczą. Uważam, że odpowiednim ekwiwalentem za książkę jest napisanie recenzji. I tyle.
OdpowiedzUsuńPo przeczytaniu takich postów, to się nawet cieszę, że nigdy nie zaczęłam żadnej współpracy. xD A tak już bardziej na poważnie, to myślę, że i tak z góry byłabym odrzucona przez zbyt małe obroty na stronie, dlatego żyję w swoim małym światku, w którym czytam to co chcę, kiedy chcę i ile chcę! ;)
OdpowiedzUsuńNiestety w tej chwili blogi odchodzą na dalszy plan. Ważniejsze są statystyki na instagramie. Cóż poradzić. Kasa musi się zgadzać :/
OdpowiedzUsuńDla mnie recenzja musi być szczera.. Wkurza mnie starsznie czytanie recenzji, w której nie ma nic oprócz oceny własnej, bo po przeczytaniu najczęściej nie wiem nawet o czym jest książka, za to wiem, że to był rollercoster emocji, niezapomniane wrażenia itd. To już wolałąbym nadmiernie opisaną fabułę, bo to mi nie przeszkadza - ileż książek przeczytałam wiedząc jak się skończą i nigdy nie miałam z tym problemu.
OdpowiedzUsuńJa nigdy się nie spinam, moje recenzje są takie jakie sama chciałabym czytać u kogoś (nie mylić proszę z próżnością). Wydawnictwa bywają różne, podejście do blogerów też.. grunt, ż eidzie trafić na te fajne :)
A ja spotkałam się z tym, że raz wydawnictwo zlało mnie totalnie. Dwa, drugie odpisując wcale nie kryło się z wiadomością, że mam za mało fallowersów i za mało odsłon. Cóż...to jest więcej niż ciężka praca.
OdpowiedzUsuńMnie boli fakt, że Instagram wygryzł blogosferę... wydawnictwa wolą dwa zdania i ładne zdjęcie na profilu mającym parę tys. obserwatorów niż obszerną recenzję na blogu.
OdpowiedzUsuńPrawda. Często widzę na insta jakieś rozkminy na temat tego czy zostać na blogu czy przejść całkowicie na instagram. W gruncie rzeczy wolę zdecydowanie blogi, bo liczy się dla mnie to co ktoś ma do powiedzenia o książce, a nie estetyka zdjęcia i setki serduszek.
UsuńBardzo wartościowy tekst! Wydawnictwa mają wiele grzeszków na swoim sumieniu. Najbardziej mnie irytuje nagminne proszenie o robienie marketingu na wszystkich możliwych kanałach i portalach. Przy takiej propozycji robię wycenę, od razu spuszczają z tonu i piszą, że jednak recenzja i informacja na FB wystarczy :D. Do tej listy dołożyłabym jeszcze wysyłanie książek niespodzianej. Bo przecież skoro już mają mój adres to setna książka, której nie zamawiałam na pewno mi się przyda. Oczywiście wysyłka jest bez pytania o zgodę. Irytuje mnie też oznaczanie książek wielkim napisem "egzemplarz recenzencki, nie do sprzedaży" i brak wysyłki egzemplarza finalnego.
OdpowiedzUsuńNa całe szczęście jeszcze nie spotkało mnie coś takiego, żeby wydawnictwo napisało maila z informacją, że muszę usunąć recenzję. Raz tylko dostałam wiadomość z prośbą o szybsze napisanie recenzji, chociaż wcześniej nie mieliśmy ustalonego terminu. Oprócz tego moje współprace układają się dobrze, ale nie ma co ukrywać - też szczególnie o nie nie zabiegam.
OdpowiedzUsuńJa miałam kiedyś taką sytuacje, że wydawnictwo kazało mi poprawić recenzje. To były moje pierwsze kroki i sama nie wiedziałam co mam zrobić. W końcu jednak usunęłam recenzje, a wydawnictwo już się nie odezwało. Zastanawiałam się w tedy czy aby na pewno nie czekają mnie jakieś konsekwencje prawne :) Na szczęście skończyło się tylko na wielkim oburzeniu się :) Jeżeli chodzi o minusy współprac może to nie jest związane z wydawnictwami raczej nami bloggerami :) Chodzi oto, że w momencie w którym współpracujecie już z wydawnictwem można przyjemność zamienić na prace. Nie macie ochoty czytać, ale czujecie na sobie obowiązek, albo za dużo macie już książek do czytania i nie koniecznie na raz, ale ledwo co skończysz jedną przychodzi ci druga i znowu czytanie, recenzja, instagram, fb i tak w kółko. To bywa męczące. Musze przyznać, ze popadłam w taki "Pracoholizm" Nie miałam, aż tylu książek z współprac, ale moja teściowa jest bibliotekarka i chcąc nie chcąc przysyła mi perełki :) i jak tu odmówić:) I w takim momencie mam książki, które musze przeczytać, aby w określonym czasie oddać do biblioteki i mam książki od wydawnictwa. Jak tylko to zauważyłam powiedziałam STOP. I teraz selekcjonuje książki jeżeli nie jest to coś co robi na mnie ogromne wrażenie nie biorę tego :) Także można mocno się pogubić podejmując współprace. Ona brzmi naprawdę fajnie, ale nie ma nic gorszego jak czytanie zamienić w obowiązek.
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane. Recenzuję książki dla dzieci i dorosłych. Moje początki były takie, że opisywalam nasze własne książki lub te z biblioteki. Z czasem dowiedziałam się o czymś takim, jak współpraca.Na początku było tak, że szukałam takich wydawnictw których książki odpowiadają naszym czytelniczym wymaganiom. Później wydawnictwa same zaczęły pisać. Sama nie lubię gdy ktoś wciska mi kit, dlatego jeśli pytano mnie o moje warunki -zapraszam, że piszę w nich to, co o nich myślę. Niektórym to pasowało,innym oczywiście nie, więc albo dziękowałam ja albo oni. Były sytuację, że chciano abym specjalnie założyła Instagrama. Cenię swój czas i na blogowanie-moją pasję przeznaczam konkretną liczbę godzin. Szkoda mi czasu non stop siedzieć w sieci i kontrolować kto mi co napisał na Instagramie.Blog to moje miejsce. Nie chcę by ktoś mi narzucał co mam tam zamieszczać i w jakiej formie. Może mój blog nie jest jakiś ogromnie popularny jednak chcę je tworzyć po swojemu. Jeśli chciałabym podjąć wspolpwspó z jakimś wydawnictwem, a ono odmawia-trudno. Być może jest jakiś zawód, no ale przecież zawsze mogę sobie dany tytuł kupić lub wypożyczyć.,🙂
OdpowiedzUsuńTe tak zwane recenzje potrafią czasami człowieka wykończyć - dwa zdania, jeszcze z błędami składniowymi i ortograficznymi, a człowiek widzi, że taki bloger dostaje książki do recenzji... Sama miałam przypadek, że odmówiono mi współpracy, wprost pisząc, że mam mało obserwatorów. No cóż, ich strata :P
OdpowiedzUsuńBardzo często się to niestety zdarza. Światem jednak rządzą nie tyle pieniadze, co cyfry i ilości polubień.
UsuńTyle, że znam blogerów, vlogerów i wydawnictwa, które milczą o złych tytułach: odsyłają takie książki, zaznaczają, ze nie będą publikować właśnie recenzji gniotów.
OdpowiedzUsuńMiałam tylko jedną współpracę i w zasadzie dobrze ją wspominam, bo wydawnictwo szukało kogoś do recenzji jednej książki, niczego konkretnego nie wymagało, a książka, którą dostałam była finalna i w gruncie rzeczy bardzo fajna. Na siłę nie szukam, bo choć może i by mi na tym zależało, to zwyczajnie nie mam czasu na robienie dużej ilości zdjęć, przeklejaniu recenzji w różne miejsca i tym podobne.
OdpowiedzUsuń